11 września mija pół wieku, od kiedy myśliwce Hawker Hunter zbombardowały pałac prezydencki La Moneda, a Salvador Allende wygłosił ostatnie przemówienie do narodu. Obiecywał, że wolność jeszcze nadejdzie – i Chilijczycy o tych słowach nadal pamiętają.
Jednym z podstawowych założeń socjologii pamięci – dziedziny, która opisuje społeczne sposoby upamiętniania i interpretowania wydarzeń ze wspólnej przeszłości społeczeństw, jest stwierdzenie, że przeszłość tak naprawdę nie istnieje. Przeszłość jest tym, co sami z niej stworzymy. Współcześnie jednym z głównych adwokatów takiego podejścia do badań nad pamięcią zbiorową jest amerykański socjolog Jeffrey K. Olick, choć najbardziej znane, zwłaszcza w Polsce, są teksty Zygmunta Baumana. Ten wybitny badacz zglobalizowanej współczesności zauważył w Retropii, jednej ze swoich ostatnich publikacji, że nie przez przypadek pamięć zbiorowa jako płaszczyzna uprawiania polityki cieszy się tak wielką popularnością wśród populistów. Jest bowiem, pisał Bauman, jedyną przestrzenią na osi czasu, którą mogą dowolnie kształtować. Nie ma na niej żadnych naturalnych przeszkód, przynajmniej z definicji. Teraźniejszość jest, w ocenie ich samych, zawładnięta przez elity, a przyszłość zaczyna się tak naprawdę już dzisiaj. Zostaje więc tylko to, co było.
Echa tego zjawiska usłyszeć można praktycznie w każdym kraju przeżywającym kryzys swoich instytucji demokratycznych. Wspólną przeszłość mitologizował Donald Trump w swoim haśle o uczynieniu Ameryki ponownie wielką - choć nigdy nie precyzował, kiedy rzeczywiście była ona wielka i na czym ta wielkość polegała. Historyczne resentymenty pobudza Viktor Orbán, starając się na wszystkie sposoby przekonać Węgrów o ich unikatowej tożsamości i misji cywilizacyjnej chronienia chrześcijańskiej Europy przed zewnętrznymi zagrożeniami. Szeroko rozpisywali się o tych przykładach inni autorzy Szczelin – Andrzej Kohut i Dominik Héjj, a na światowym rynku wydawniczym pojawiły się bardzo ciekawe pozycje naukowe i reporterskie zajmujące się kwestiami zbiorowego upamiętniania przemian politycznych i rozliczeń z przeszłością w Irlandii, Kanadzie, Argentynie czy całym regionie Europy Środkowo-Wschodniej.
Ten wstęp jest ważny, by zrozumieć pochodzenie procesu, które dziś wielu uznaje za powszechny – mianowicie instrumentalizacji przeszłości do bieżących celów politycznych. Wydaje się to absolutnie naturalne, w końcu przywykliśmy, zwłaszcza dzisiaj – w dobie gigantycznej polaryzacji, „alternatywnych faktów i coraz większej niezdolności do kompromisu nawet na tematy tak podstawowe jak zakres akceptowalnych norm społecznych. Mimo wszystko jednak istnieją przykłady, w których pomimo ofensywy ze strony ideologicznych radykałów konsensusu nadal nie udało się podważyć. Osłabić – owszem, ale nie wyeliminować w całości. Takim krajem jest Chile.
Dziś mija dokładnie 50 lat od dnia, w którym Augusto Pinochet, początkowo jako jeden z czterech wojskowych wchodzących w skład junty, potem już samodzielnie jako lider, stworzył bodaj najbardziej krwawą i opresyjną dyktaturę we współczesnych dziejach Ameryki Łacińskiej. Jak każdy dyktator do śmierci tłumaczył się racją stanu, dobrem obywateli. Jego zwolennicy do dziś uważają, że karabinem przerywając trzyletnie rządy prezydenta Salvadora Allende i gabinetu Jedności Ludowej, uratował kraj przed marksistowską rewolucją i staniem się „kolejną Kubą”. W tej opowieści jest trochę prawdy – choć niewiele. Allende był marksistą, zresztą jedynym w historii wybranym do władzy na drodze demokratycznych wyborów. Owszem, w 1973 r., gdy Pinochet ustanawiał dyktaturę, kraj znajdował się w głębokim kryzysie gospodarczym. Nie była to jednak do końca wina tamtejszych władz, bo za chilijską stagnację odpowiedzialny był również Biały Dom. Blokady handlowe, utrudnienia w dostępie do pożyczek, brak współpracy pomiędzy państwowymi spółkami a międzynarodowymi (głównie amerykańskimi) koncernami zajmującymi się wydobyciem i handlem surowcami – to również prawda o źródłach społecznej frustracji czasów Allende. Nie był on prezydentem idealnym. Nie miał większości w kongresie, prezydentem został zaledwie z nieco ponad jedną trzecią głosów, ale chilijska konstytucja nie przewidywała wówczas drugiej tury wyborów. Na co dzień niewiele miał też wspólnego z klasą pracującą, styl życia prowadził na wskroś burżuazyjny i wielkomiejski. Lekarz, bon vivant, przyjaciel artystów - i to tych najwybitniejszych, na czele z noblistą Pablo Nerudą. Nie stronił od kochanek, uwielbiał kawiarniane życie towarzyskie.
Borykał się też z radykalizmem we własnym środowisku politycznym. Movimiento de Izquierda Revolucionaria, Ruch Lewicy Rewolucyjnej, w skrócie MIR domagał się szybszego tempa realizacji marksistowskich postulatów, zwłaszcza ekonomicznych. Nacjonalizacji, uwspólnienia środków produkcji, rozparcelowania ogromnych gospodarstw rolnych. Kraj był coraz bardziej zdestabilizowany, a pozbawiony odpowiednio szerokiego poparcia Allende znalazł się w potrzasku.
Wszystko jest prawdą. Nic jednak nie usprawiedliwia fali przemocy, którą Chile zalał Augusto Pinochet, wprowadzając w życie terror, jakiego ten kraj nigdy w swojej historii nie widział. 17 lat szarej, betonowej rzeczywistości, naznaczonej 40 tysiącami osób torturowanych, bitych, nielegalnie zatrzymanych, wreszcie zamordowanych lub „znikniętych” przez dyktaturę. To słowo kluczowe w opowieści o tym reżimie, choć w języku polskim nie znajduje odpowiednika. Chodzi w nim o celowość, a nie przypadek. Bycie znikniętym, a nie zniknięcie. Sprawczość aparatu państwowego, który porywał, chował, zamykał w tajnych więzieniach, a potem często gwałcił, raził prądem, zrzucał do oceanów i wulkanów jeszcze żywych opozycjonistów. To też opowieść o wspólnej przeszłości wszystkich Chilijczyków.
Wiele o transformacji ustrojowej w Chile już napisano, sporo miejsca temu tematowi poświęciłem w Końcu Tęczy. Jednak w chwilach takich, jak 50. rocznica zamachu stanu, szczególnie mocno wybrzmiewa aspekt chronologii przeprowadzenia w niej pewnych zmian. Nie przez przypadek przemiany z Chile bywają na poziomie strukturalnym porównywane do transformacji ustrojowej w Polsce. Odbywały się w tym samym czasie, na fali podobnych procesów geopolitycznych. I tam, i tu eklektyczna opozycja zjednoczyła się pod hasłem przywrócenia w kraju demokracji, dochodząc do tego na drodze aktu wyborczego i, co najważniejsze, bez rozlewu krwi. I tam, i tu stworzono model, który potem został uznany za demokratyzację wzorcową dla całego regionu. I tam, i tu w gospodarce postawiono na ostry kurs liberalny, choć w Polsce było całkowitą nowością, a w Chile - utrwaleniem tego, co było. Wreszcie też w obu tych krajach nastąpiło to, co po latach prof. Jadwiga Staniszkis nazwała „uwłaszczeniem nomenklatury”. Stara elita przeszła przez zmiany suchą stopą, znajdując bezpieczne przyczółki w biznesie, a w Chile także w strukturach sił zbrojnych, których Augusto Pinochet nadal był głównodowodzącym. Cóż, taka natura kompromisu, że nikt nie wychodzi z niego w pełni zadowolony.
Tym jednak, co różni chilijską transformację od innych, jest silny nacisk na stworzenie wspólnych symboli i jednolitej narracji o tym, co było i właśnie dobiegło końca. Zaczął sam Patricio Aylwin, pierwszy demokratycznie wybrany po czasach dyktatury prezydent kraju. Na miejsce swojej inauguracji wybrał Stadion Narodowy, dziś noszący imię zamordowanego w jego podziemiach barda tamtejszej lewicy, Victora Jary. To miejsce naznaczone krwią, jedno z pierwszych tymczasowych więzień dla przeciwników Pinocheta, utworzone zaraz po zamachu stanu. To tam Chilijczycy poczuli po raz pierwszy, jak wyglądać będzie ich życie przez kolejne kilkanaście lat. To tam pierwszy raz ciszę zimowej nocy rozdarły regularne salwy z karabinów maszynowych – odpalane później w ramach egzekucji, a czasem by więźniowie ściśnięci na trybunach nie mogli nawet na chwilę zasnąć. To tam rozpoczął się terror dyktatury, a potem – nadzieja związana z demokracją.
Na tablicy wyników wyświetlono wówczas nazwiska desaparecidos, znikniętych przez dyktaturę. Na bieżni stadionu maszerowały ubrane na biało ich córki, matki, siostry, żony. A w przemówieniu inauguracyjnym Aylwin mówił o potrzebie narodowego pojednania, odkrycia prawdy i ustanowienia sprawiedliwości. Wypowiedział też jednak słowa, które naznaczyły kolejne trzy dekady życia społecznego w Chile – że wszystko to stanie się En la medida de lo posible. W miarę możliwości. A to, co w Chile było i jest możliwe, zawsze dla każdego znaczyło coś innego.
Aylwin rozpoczął wówczas kaskadę sprawiedliwości, bolesny i skomplikowany proces rozliczania sprawców 17 lat terroru, który był jednocześnie fundamentem wspólnego mitu o tych czasach. Tak budowała się chilijska pamięć zbiorowa. Ten konsensus był zawsze szeroko krytykowany – i to z obu stron. Również dlatego, że choć następni prezydenci dobudowywali kolejne piętra tej kaskady, poszerzając za pomocą komisji prawdy i reform wymiaru sprawiedliwości zakres tego, co było możliwe, to w pełni nigdy wszystkich w Chile to nie zadowoliło. Wojskowi próbowali chronić tajemnice i przywileje, rodziny ofiar domagały się większej inicjatywy ze strony państwa, postawienia przed sądem architektów systemu represji, na czele z samym Pinochetem. Generał sprawiedliwości nie dożył tego, zmarł w 2006 r. bez procesu. Inni trafili do więzień, choć częściej działo się to na zasadzie typowania kozłów ofiarnych niż rzeczywistego, szeroko zakrojonego pociągania do odpowiedzialności przywódców junty.
Ten temat budził kontrowersje w Chile zawsze, budzi i dziś. Ostatni akt rozszerzania kaskady sprawiedliwości miał miejsce w 2011 r., kiedy opublikowano raport z prac drugiej edycji komisji Valecha. Potem, ponad dekadę później, do tematu wrócił obecny prezydent, Gabriel Boric, obiecując niemal w przededniu 50. rocznicy zamachu stanu pomoc państwa w odnalezieniu zwłok 1162 desaparecidos, których losy do dziś pozostają nieustalone. To przełom, choć znowu wyłącznie w warstwie symbolicznej. Szanse na znalezienie kogokolwiek są iluzoryczne, za udane należy uznać te poszukiwania, które zakończą się znalezieniem wystarczającej liczby kości, by przeprowadzić skuteczną identyfikację. Ważniejszy jest jednak gest, bo angażując publiczne zasoby w proces digitalizacji archiwów i deklarując pełne wsparcie swojej administracji, Boric uznaje współodpowiedzialność dzisiejszego chilijskiego państwa za zbrodnie państwa czasów Pinocheta. Oczywiście – były to inne czasy, inne państwo, inny ustrój, ale kraj ten sam, to samo społeczeństwo. Najdobitniej wagę tego posunięcia określił Luis Cordero, minister sprawiedliwości i praw człowieka w rządzie Borica. W rozmowie z New York Timesem powiedział, że skoro państwo doprowadziło do zniknięcia tych ludzi, to odpowiedzialnością państwa jest ich odnaleźć.
Wokół obchodów 50. rocznicy zamachu stanu nie brakuje kontrowersji. Boric zapowiedział na ten dzień podpisanie symbolicznego dokumentu, Deklaracji z Santiago, zobowiązującej sygnatariuszy do poszanowania norm demokratycznych i konstytucji oraz „dojrzałego multilateralizmu” w interesie całego Chile. Niby nic przesadnie skomplikowanego, ale i tak wywołało torsje na prawicy, która w dużej części odmówiła złożenia parafki pod deklaracją. Co ciekawe jednak, na obchodach pojawi się Jose Antonio Kast, apologeta Pinocheta, skrajnie prawicowy radykał i największy rywal Borica, zwycięzca pierwszej tury wyborów prezydenckich z grudnia 2021 r. Sygnatariuszami deklaracji są też wszyscy żyjący ex-prezydenci, nawet wywodzący się z cywilnych struktur dyktatury Sebastian Piñera. On jest dowodem na siłę kompromisu wokół pamięci zbiorowej, zwłaszcza tego oficjalnego. Choć sam wielokrotnie krytykował chilijską lewicę, tę starą i tę nową, a rządy Allende ubierał w filtry niekontrolowanej przemocy, kryzysu i brutalności na ulicach, na kilka dni przed rocznicą zdobył się na stwierdzenie, że bombardowanie pałacu La Moneda przez ludzi junty było „niewybaczalnym błędem”. Trudno o silniejszy, bardziej namacalny dowód na to, że wywodząca się z dyktatury prawica zaakceptowała normy systemu demokratycznego – a wraz z nimi wspólną narrację o tym, co przez 17 lat działo się w Chile, a nawet poza granicami kraju (chociażby w ramach międzynarodowej antykomunistycznej operacji „Kondor”).
Niektórzy powiedzą oczywiście, że zaakceptowała, bo i tak było jej w nim wygodnie. W końcu w Chile nigdy nie nastąpiła transformacja ekonomiczna, nie wyeliminowano wprowadzonej za pomocą karabinu doktryny neoliberalnej, tam posuniętej do granic ludzkiej wyobraźni. Armia nie została też nigdy zmuszona do przekazania całości swoich archiwów, nie ujawniła tajemnic o masowych grobach czy prześladowaniach. Z drugiej strony – nie wyszła już nigdy na ulicę. Została w koszarach przez 16 lat życia Pinocheta w demokracji. Nigdy też nikt w politycznym głównym nurcie nie podważył terroru, który wprowadzono 11 września 1973 r. Spierano się – i spiera nadal – na temat ewentualnego uzasadnienia zamachu stanu. Tu, owszem, rośnie liczba przychylnych interpretacji prawicy. Jeszcze w 2006 r. zaledwie 9 proc. badanych stwierdzało, że Pinochet przede wszystkim uratował Chile przed komunistycznym fiaskiem, dzisiaj odsetek ten wzrósł do 36 proc. Nadal jednak większość, 42 proc., mówi jednoznacznie, że generał zdławił demokrację. A ci, którzy opowiadają, że desaparecidos są komunistycznym mitem a tysięcy ofiar nie było, nie mają szans na wyborczy czy polityczny sukces.
Być może już nie mają, być może jeszcze. Chile stoi na rozdrożu, po upadku projektu lewicowej konstytucji w grudniu kolejne referendum, tym razem jednak konstytuantę zdominowała prawica pod przywództwem Jose Antonio Kasta. Mimo wszystko konsensus nadal trwa, a Pinochet jest synonimem brutalnego dyktatora. Czy tak będzie już zawsze? Nie da się na to pytanie odpowiedzieć. Z Chile jednak płynie ważna lekcja na temat znaczenia konsensusu w demokracji. Gdy powstaje, bywa bolesny, ale często okazuje się niezbędny, by iść dalej. Natomiast w chwilach kryzysu potrafi ratować przed całkowitym upadkiem norm i instytucji - zwłaszcza, jeśli jest obudowany powszechnie szanowanymi symbolami, odpowiednio szybko wszczepionymi w tkankę społeczną. Wtedy populistom jest trudniej kontynuować swój marsz zniszczenia. Warto takie lekcje odrabiać.